Mamusie, dzidziusie, kawusie czyli MUM bloga

17 września 2013

Surferski blond i … „łażenie z dziewczyną” czyli STEFEKTEAM

17 września 2013

Nic nie muszę czyli HIS FINLAND part 3

17 września 2013

O czym jeszcze nie napisałam? Ilu jeszcze myśli nie zwerbalizowałam albo nawet nie dopuściłam do siebie? Mnóóóóóóstwo! Ale to nic – w tym przypadku wrzucę nieco więcej zdjęć i też będzie dobrze. Pewnych sytuacji nie da się opisać, a klimatu przekazać, nie wspominając o zapachu czy wilgotności powietrza, która w Finlandii jest specyficzna … nawet dla kogoś, kto pochodzi z południa Polski, a mieszka na jej północy.

Kończąc sagę, a raczej trylogię HIS FINLAND, napiszę o tym, jak miło wraca się do domu, jakie emocje zostawiła we mnie ta wyprawa i co jeszcze chciałabym w tym temacie zrobić. Taki przynajmniej teraz mam plan:P, bo co z tego wyjdzie, jak zwykle nie wiadomo 🙂 Taka już ze mnie samozwańcza pisarka-amatorka.


Właściwie jak tak się zastanowić, to lubię wracać do domu. Mimo, że polubiłam to moje wszędobylskie życie, za każdym razem, jak wracam, oddycham z ulgą, że już, choć przez chwilę, nie potrzebuję się zastanawiać co gdzie leży, szczególnie w łazience, że śpię beztrosko dobrym snem, bo wiem, z której strony wstaje słońce, no i znam każdy wystający kant, kuszący przedmiot i jestem w stanie zareagować zanim natknie się na to to mój Zac. Zatem, fajnie się wraca. Dosłownie. Proces wracania jest sam w sobie interesujący, inspirujący …, a nawet powiedziałabym, że zostanie z nami na zawsze, bo przecież uważam, że każdy dzień w życiu mojego małego synka otwiera w jego ślicznej głowie nowe szufladki (powszechnie wiadomo, że mężczyźni mają w niej szufladki, a nie jak kobiety – zwitek kabli :P). Zatem już na samą myśl, o tym, że znowu wsiądziemy do samolotu, że po drodze zaliczymy pociąg i spacer po fińskim porcie, radośnie się nam zrobiło. Choć teraz, jak sobie to przypominam, jak to wszystko się kończy, pojawia się kolejne uczucie – niejakiego smutku …, że to już koniec. Na szczęście w naszym przypadku, wystarczy tylko przewrócić kartkę, nie trzeba nawet dochodzić do końca rozdziału (pisząc metaforycznie), a już czekają nas nowe przygody, a nawet podróże. Zatrzymując się jednak jeszcze przy tej, konkretnej, do Fińczykolandu… Miło było i miło się wracało. Ot co. To ważne, bo wtedy ma się dobre wspomnienia i z dobrymi emocjami ogląda się te tuziny, a nawet kopy, zdjęć:)

Nasza podróż powrotna to samochód na dworzec kolejowy do pobliskiego miasteczka Pӓnnainen (Bennӓs), pociąg do Tampere, kolejny do Turku. Spacer z dworca do kuzynostwa, nocleg u tychże, a kolejnego dnia w południe – przejażdżka samochodem na lotnisko w Turku. Kolejny etap to samolot do Gdańska, a potem już tylko (lub, w tym przypadku AŻ) samochód do Olsztyna. Pӓnnӓinen to urocze miasteczko. Jeszcze jak mi się chciało zostać w Finlandii na dłużej, utrzymywałam nawet, że mogłabym tam mieszkać. Typowe domki szwedzko czerwone, tudzież musztardowe, z drewna, wszystko niskie, porośnięte mchem. Do tego kręte ulice i spokój. A, że jest tam dworzec, to miasteczko wygląda na całkiem ogarnięte. No i fakt, że właśnie tam, wsiadam zwykle do czystego, nawet pachnącego, schludnego, punktualnego, odpowiednio wyposażonego pociągu dodaje miasteczku jeszcze więcej uroku.

Pociąg…, linie kolejowe, konduktorzy i możliwości rezerwacji – poezja! 🙂 Wiem, że polskie pociągi i nasze PKP nieco się ogarnęły na okoliczność EURO, ale wciąż przepaść jest ogrooooooomna. Mam wrażenie, że nie do przeskoczenia. To kwestia mentalności, a nie tylko pieniędzy firmy, która jest właścicielem pociągów. Tak czy siak – było miło. Zarezerwowałam bilet przez Internet, także przez Internet za niego zapłaciłam. Wykupiłam miejsce w tak zwanym PLAYROOM’ie nie wiedząc nawet czego się spodziewać. Nie spodziewałam się więc niczego (to jedno z moich fińskich przesłań, ale o tym za chwilę:D). Weszłam do wagonu, znalazłam swoje miejsce i zdębiałam…, ale po kolei. Zostawiłam wózek na dolnym pokładzie, zabrałam ze sobą „mamowo-dzieciowy niezbędnik” i udałam się na nasze numerowane miejsce. Otworzyłam bramkę (sprytnie zabezpieczoną przed tym, żeby nie otworzyło jej małe dziecko) i zobaczyłam przed sobą rzędy siedzeń, a na końcu wagonu … PLAC ZABAW! Po prostu! ładniejszy, bezpieczniejszy i lepiej wyposażony niż niejedno miejsce zbudowane konkretnie w tym celu (poza pociągiem) w Polsce. ZERO dewastacji! żadnych „tagów”, powyginanych elementów czyli brudu. WHAW! Zac miał do dyspozycji zjeżdżalnię, balkonik, lokomotywę i wagon, książeczki na półce, kilka labiryntów do ćwiczenia paluszków i wygodną kanapę. Oczywiście należało uważać, by fińczykowe maluchy go nie stratowały w dzikiej zabawie, ale radził sobie całkiem dobrze. Od razu „zakręcił się” lokomotywą. Drugie miejsce zajęły „drutowe” labirynty estetycznie przymocowane do stolika. Ani przez chwilę nie zastanawiałam się ile bakterii znajduje się na tych wszystkich przedmiotach i nie wynikało to z mojej beztroski. Ech. Cudnie! Zatem pierwszą turę podróży pociągiem, oboje przeżyliśmy w transie zachwytu:) Drugi pociąg (po zgrabnej, 3 minutowej, expresowej, bezstresowej przesiadce na INNY peron, do IDENTYCZNIE wyglądającego wagonu) także okazał się przyjazny, więc Zac zdecydował, że tym razem poćwiczy chodzenie po wagonie w czasie jazdy. Wychodziło mu bardzo dobrze. Ba! Chodził po wagonie boso!, bo tak najbardziej lubi. I tak dojechaliśmy do Turku. Wiadomo, po 5-godzinnej podróży pociągiem Zac miał trochę dosyć, ale kto by nie miał?

W Turku, przywitawszy się z Ciocią Tove i małym Elisem, podreptaliśmy do nich do domu. Domu przyjaznego, jasnego, urządzonego prosto i wcale nie jakoś szczególnie nowocześnie. Domu, w którym Tove gotuje organiczne potrawy bez soli, domu, w którym Elis poznaje świat leżąc na podłodze, w którym mieszka sobie kotka Nala i jest jakoś tak przyjemnie, że na samą myśl, robi mi się … spokojnie i harmonijnie na duszy. Naaaajs! Obiad – organiczna baranina, spaghetti, brokuły, krem/sos z pomidorów – prosto, smacznie, zdrowo, dzieciowo! Spacer – port, słońce, blondynki, rzeka Aurajoki, oddech. Zmęczeni, poszliśmy spać, choć Elis jeszcze długo dokazywał (ma w zwyczaju zasypiać około 23-ej!!!). Btw Elis to po polsku Eliasz – jeśli wierzyć w tłumaczenie imion na różne języki.

Skracając historię o lataniu, bo sam odlot wyglądał podobnie do przylotu – Zac dłuuuugo spał, a potem bardzo mu się podobało. Jakimś cudem zmieniające się ciśnienie w uszach nie było mu straszne. Co mi się szczególnie spodobało to fakt, że na naprawdę małym i tak jakby niezagospodarowanym jakoś specjalnie nowocześnie lotnisku był schludny i kolorowo urządzony kącik dla dzieci. Inna sprawa, której nie dało się nie odczuć, to Polacy. Lot był do Gdańska, więc wokół nas, na lotnisku, słyszeliśmy już raczej znajome dźwięki języka polskiego. Nie skupię się tu na tym, że wolę jak w takich miejscach są wokół mnie obcokrajowcy, bo albo nie rozumiem ich kultury albo podziwiam jej europejskość, tudzież światowość.

No i tyle. Po przylocie do Polski, długo z Z harcowaliśmy w pobliżu lotniska, bo wsadzenie go od razu do samochodu nie wchodziło w grę. Potrzebował sprawdzić swoją nową umiejętność CHODZENIA na polskiej ziemi, po kilkudniowym treningu w Fi.

Nie muszę jeździć do Finlandii, ale chcę. Cieszę się, że Zac ma tę możliwość poznawania świata innymi oczami, szerzej otwartymi … niż moje, niż moich rodziców, niż wielu ludzi wokół mnie. Poza tym, patrząc na to ile dobrych myśli zostaje po tych podróżach w mojej głowie, mentalnie także mu się ta skandynawska krew przysłuży. Co mam na myśli? Kiedyś mówiłam o tym w video blogu – o Robinie Sharma i umiarze. Wyjaśnię więc w skrócie, bo wiem, że nie każdy lubi filozoficzne wywody, a ten post i tak jest już długi.

Gdy drogi moje i Fińczykolandu się przypadkiem zetknęły, chodziło o „NIC NIEMUSZENIE”, o zgodę z samym sobą, o wolność, o to, że świat jest piękny, a każde „muszę”, można zamienić na „chcę” albo „POTRZEBUJĘ”. Zainspirowana pozytywnym myśleniem i bezpretensjonalnością, przeczytałam „The Monk who sold his Ferrari” i było mi dobrze ze sobą. Od tamtej pory jest mi coraz lepiej. Kręci mnie filozofia Buddyzmu i chcę mieć czas na pracę nad sobą. Właściwie go mam, bo wciąż rozkminiam to i owo, bezwiednie – karmiąc, jadąc, gotując, spacerując. No i cały czas mam w głowie tę myśl – IDEATION WITHOUT EXECUTION LEADS TO NOTHING MORE THAN DELUSION (ang. Myśl/pomysł bez czynu prowadzi tylko do iluzji – Robin Sharma). Przy okazji, zajrzyjcie czasem na profil Robina, daje do myślenia i oczywiście jak wszystko, należy dawkować go sobie umiarkowanie. Taaaak, UMIAR to mój kolejny konik 🙂 Po prostu MODERATION to moja ukochana cnota Benjamina Franklina (tu link po polsku) 🙂 Ech, niezły misz-masz Wam tu serwuję. Wiem jednak, że kto chce, to pozna tematy lepiej, a kto nie i tak wie, że bywam chaotyczna, ale MYŚLĘ 🙂 Wniosek…, nareszcie, nadszedł moment i świat, który akceptuje mnie „rozkminkującą”. Ba! Rozkminkuje w podobny sposób i pragnie analizy. Dlatego, nasza Finlandia nie jest tylko miejscem na mapie.

A co jeszcze przed nami? Historia. Miejsca. Kultura. Znamy Finlandię jako chmurę pastelowych kolorów, przeplatanych nićmi szarości albo lodowatego błękitu. Chcemy wiedzieć co, jak i dlaczego. Myślę, że Fińczykolandia nigdy nie przestanie być dla mnie egzotyczna, ale chce umieć tę egzotykę lepiej zrozumieć. Zatem, niewątpliwie CDN

GALERIA

(przewodnik już mamy :D)

1 comment

  1. Rauma zdecydowanie bardziej niż Turku przypadła mi do gustu. Spokojne miasteczko z naprawdę ciekawą, drewnianą zabudową. Zwłaszcza zabytkowe centrum Raumy zasługuje na uwagę. Stara Rauma (Vanha Rauma) skupia blisko 600 drewnianych świetnie zachowanych XVIII-wiecznych domów.

Leave a comment