MISS HIM

1 lutego 2015

Haczyk z pętelką od ziomka

1 lutego 2015

Endorfinomania

1 lutego 2015

To był ekstremalnie dobry dzień. Nie było deski, ekstremalnych z definicji sportów, ani wycieczki za miasto. Mimo to, takie dni nie są „w miarę spoko”. Takie dni są na maxa NAJLEPSZE.

Spędziłam dzień z Zachariaszem. Z nikim innym. Jak zwykle późno wstaliśmy i zabrałam się za śniadanie. Wiedziałam, że raczej nic nie wyjdzie z horseboardingu, na który miałam chrapkę. Mogłam ewentualnie wycyrklować z harcami w skateparku tak, żeby Zac akurat spał, zaparkować Suzi zaraz obok górki i „na wdechu” (bo przecież w każdej chwili może się Z obudzić) kilka razy wjechać na boxa. Bez rozjeżdżenia i solidnej rozgrzewki nie ma co liczyć na satysfakcjonujące efekty. Jakoś nie mogłam się zebrać. Potem zadzwonił szef i powiedział, że mam dziś skończyć jedno zadanie, bo to pilna sprawa. Jedyna opcja na faktyczną, owocną pracę przy komputerze, gdy nie ma z nami niani, jest wtedy, gdy Zac śpi. Zatem snowboard w tym czasie odpadał. Nie chciałam jednak odpuszczać planów endorfinotwórczych. Spontanicznie zapadła więc decyzja o bieganiu w sąsiedztwie. Wydawało mi się, że dobrze zapamiętałam którędy dobiec do lasu, żeby nie biegać przy ulicy. No i nie chciałam jechać samochodem. Chciałam wyjść z domu i biec.
Założyłam termiczną pierwszą warstwę ubrań, na to drugą, szorty, lekką, choć nieodpowiednią do pocenia się kurtkę. Zaczka ubrałam cieplutko jak tylko się dało. Wzięłam dwa koce i baranią skórę z Fińczykolandu, co by opatulić mego smyka, podczas, gdy ja będę się męczyć pchając wózek na śliskiej/mokrej/zaśnieżonej/z psimi „niespodziankami” nawierzchni. Do kieszeni wózka włożyłam mały bidon z wodą i paluszki „juniorki”, dwie pary zaczkowych rękawiczek, jedną parę dla mnie, kilka złotych na ewentualne zakupy w drodze powrotnej, telefon, kamerę (vloggin?), chusteczki. I pobiegłam. Po prostu.
Słońce świeciło Zachariaszowi w twarz, więc dopóki nie wjechaliśmy do lasu, prowadziłam wózek za sobą, tyłem po rozjeżdżonej do lodu wiejskiej drodze. Najłatwiej szło się środkiem, bo lód był głównie w tych miejscach, gdzie samochody mają koła. Na środku drogi jednak właściciele psów pozostawiali odchody swoich pupili, więc dla mnie była to swoista „ścieżka zdrowia” – napięte mięśnie na lodzie, zejście na śnieżny środek, kupa pomiędzy tylnie koła, podniesienie koła przedniego nad kupą, napięcie mięśni, bo lód … Udało się. Zac śmiał się głośno, gdy biegliśmy ścieżką lub drogą w dół. Taki rechot daje mega powera! Pokręciliśmy się po lesie, Zac chciał „pogadać” z Panem Bałwanem, ale obiecałam, że wypuszczę go z wózka w drodze powrotnej. Biegłam brzegiem jeziora, po mniej i bardziej zaśnieżonych dróżkach, ścieżkami tak wąskimi, że wózek jechał pochylony jak zbocze górki, bo ścieżka mieściła jedynie moje stopy. Zac był bardzo spokojny. Sprawdzałam co chwilę czy nie śpi, bo w wózku było tak cichutko.

 

Dzięki temu, że moja Mama kupiła nam onegdaj joggera, teraz takie plenerowe spontaniczne wyprawy w nieznany teren są przyjemnością. To podstawowy jogger. Bez bajerów. Rama i materiał. Trzy duże koła i hamulec. Uwielbiam ten wózek. Biorąc pod uwagę mój brak odpowiedniego obuwia biegowego, dobrze, że chociaż wózek nie utrudnia sprawy.
Trochę się zapomniałam. Południowe słońce, nieco śniegu, lód na jeziorze stworzyły bajkowy klimat. Biegłam i było mi po prostu dobrze. W końcu zdecydowałam, że czas kierować się w stronę domu. Pobiegłam w stronę Pana Bałwana. Udało się. Okazało się, że całkiem nieźle ogarnęłam dziś orientację w terenie. A Zac… zasnął. Mimo typowo offroadowego charakteru tego „spaceru” moje dziecię smacznie spało, podczas gdy ja dzielnie pchałam wózek pod górę, brnąc w śniegu. Mistrz! Nagrałam więc krótki odcinek vloga przy Panu Bałwanie i ruszyłam do domu. Ostatni kawałek drogi był hardcorowy – znowu lód, psie „atrakcje” i tym razem z górki. Potem rozciąganie, także pchając wózek, wymachy ramion, wizyta w najbliższym sklepie i powrót do domu.

 

Zac spał jeszcze około 2-óch godzin. Oczywiście w wózku przy otwartym oknie.  W tym czasie wzięłam prysznic, skończyłam pracę dla bossa, wysłałam kilka maili, wrzuciłam filmik na YouTube, wypiłam dwie malinowe herbaty licząc na to, że przegonią moje kichanie.
Gdy Zac się obudził, także dostał herbatę. Oglądając razem z nim „101 Dalmatyńczyków”, zrobiłam obiad. Schabowe, mizera, ziemniaki – yummy! Zac „wciągnął” dwa kotlety! Hyhy. Potem były tańce, gra w piłkę, wyścigi samochodowe. Endorfiny przez całe popołudnie „wychodziły mi uszami”.

 

 

Nie zrobiłam dziś nic nadzwyczajnego, ale dzięki temu, że dostarczyłam sobie mojego „narkotyku” czyli endorfin spowodowanych ruchem na świeżym powietrzu, wszystkie codzienne czynności sprawiły mi jeszcze więcej radości, niż zwykle. Organizacja dnia wypadła dużo sprawniej i moja głowa wciąż jest otwarta na działanie. Aż nie wiem za co się chwycić. Taaak, jeszcze sprzatanie po harcach mnie czeka, hyhy 🙂 Jestem z siebie dumna. Chociaż nie mogę teraz pojechać w góry na deskę, daję radę „jarać się” codziennością, która w naszym extremamowo-zaczkowych wykonaniu nabiera cech wyjątkowych. To był ekstremalnie zajawkowy dzień.
Kto z Was powiedział mi ostatnio, że ja mam zajawkę na życie? Miał w stu procentach rację.

Leave a comment