Konsekwencja to nie musztra.
Konsekwencja to nie chłód.
Konsekwencja to nie ograniczenia.
Konsekwencja to bezpieczeństwo.
Konsekwencja to troska.
Konsekwencja to wolność.
Pamiętam jak dziś, gdy stałam w drzwiach grupy Maleństwa w przedszkolu Zachariasza i rozmawiając z Ciocią Ewą poczułam, że coś potrzebuję zmienić. Żeby było dobrze.
Żeby Zac był szczęśliwy.
Żeby mu się dobrze żyło.
Z innymi.
Ze sobą.
Żebyśmy funkcjonowali w zgodzie i poczuciu bezpieczeństwa. W dbałości o wzajemne potrzeby. W bliskości i miłości, ale i znajomości … granic (?!) Kto ma je wyznaczyć?
Zachariasz miał wtedy prawie 3 lata. Przeprowadziliśmy się z Olsztyna pod Warszawę i choć wszystko było nowe i nieznane, było też fascynujące i takie, jakie chcemy lub jakie było nam wtedy potrzebne. Teraz czuję to jeszcze lepiej. Zac prawie nie mówił. Komunikował się po swojemu…, po naszemu. Ja niemal codziennie jeździłam do pracy na kilka godzin.
To był okres, kiedy bywało mi ciężko, lub przynajmniej ciężkawko.
Byłam sama z własnym przekonaniem, że postępuję słusznie, a niezarządzalny temperament i głębokie poczucie i wyczucie tego, co jest prawe i adekwatne bywały sprzeczne z powszechnie znanymi … poczuciami, tudzież konwenansami
Nie jest to tekst o nauce mówienia Zachariasza czy diagnozowaniu wyimaginowanego autyzmu u mojego syna. Jego stan umysłowy i kondycja nie mają tu nic do rzeczy. Konsekwencja, gdy się ją pozna, zacznie praktykować i czuć jej moc, przydaje się w każdym momencie każdego życia. W każdej rodzinie. To wielki skarb rozumieć jej znaczenie i wiedzieć kiedy jej używać. Konsekwentnie
Zachariasz, jak zapewne większość dzieci wchodzących w nowe otoczenie, potrzebował się nauczyć tego nowego miejsca, ludzi, ich zwyczajów.
Podczas, gdy w domu wszystko było OK, w przedszkolu chyba nie pojmował o co kaman z tymi nakazami, zakazami, organizacją, robieniem czegokolwiek razem lub wtedy, kiedy ktoś powie. Nawet jeśli w przedszkolu ciocie próbowały nauczyć go tego „systemu”, Zac wracał do domu i z moim mlekiem spijał „freestyle”.
Dotarło do mnie, że skoro zapisałam dziecko do tradycyjnego przedszkola i obowiązują w nim jakieś zasady, mam tylko dwa wyjścia – wytłumaczyć mu je i go ich nauczyć nie pozbawiając jego cech indywidualnych albo zabrać dziecko do domu i ogarniać się samodzielnie w naszej hippisowskiej krainie bez jakichkolwiek wpływów zewnętrznych (to w sumie tak całkowicie nie jest możliwe). Chciałam, żeby Zac chodził do przedszkola, on sam także chciał. Chodziłam do fajnej pracy w telewizji. Chciałam i potrzebowałam Zachariaszowi pomóc się „dostosować” lub po prostu zrozumieć i umieć wybrać.
Miałam też wrażenie, że wisi nade mną taka chmura samotnej matki, która na bank nie ogarnia wszystkiego. Do tego ta telewizja, ten Internet, te media, ojciec nie wiadomo gdzie. „No co ona może mądrego z tym dzieckiem zrobić, no co?”
I wtedy pojawiła się konsekwencja. Wpadła w nasze życie z dnia na dzień i zrobiła furorę. Nie wiem komu spodobała się bardziej – mnie czy mojemu maluchowi. Dziś oboje znamy jej naturę. Czujemy jej potęgę i grzejemy się w jej ciepełku.
Do konsekwencji dołączyła prawdomówność czyli zero ściemy, czyli szczerość, czyli uczciwość w codziennych sprawach. To doskonały zestaw. Konsekwentnie i naprawdę.
Gdyby mnie ktoś zapytał wcześniej czy umiem być konsekwentna, nie wiem co bym odpowiedziała. Pewnie nie wiedziałabym nawet o co dokładnie pyta. Zawsze miałam swój własny kręgosłup, swoje oryginalne pomysły, które potrafiłam doprowadzać do końca. Wydaje mi się jednak, że dopiero konsekwencja w wychowywaniu dziecka okazała się być tą nieskażoną, autentycznie niezbędną, dającą największą satysfakcję. We wprowadzaniu w życie tych konsekwentnych zasad pomogło mi na pewno przeświadczenie, że zależna ode mnie istota może dzięki mnie nabyć umiejętności, które zostaną z nią na zawsze i będą jej służyć wedle (konsekwentnego) uznania. Myślę, że właśnie to poczucie nauczyło mnie w życiu najwięcej. Ta więź z moim synem i fakt, że jak ja tego „za niego” nie ogarnę, to się to po prostu nie stanie.
Dopiero, gdy poczułam jak cudownie rozwija się moje dziecko w zaufaniu do prawdomównej mamy, która jak mówi „nie” to ma na myśli dokładnie to (a nie na przykład „nie wiem” albo „zobaczymy”), zaczęłam przekładać ten system na siebie. Do dziś bywa to trudne. Satysfakcja zawsze jest ogromna.
Gdy posmakowałam konsekwencji w wychowaniu Zachariasza, od razu zobaczyłam, jak mu z nią dobrze. To po prostu od razu działa. Nawet jeżeli patrzysz na własne zapłakane dziecko, ktore próbuje wymóc na Tobie „tak”, choć usłyszało „nie”, okraś to ostatnie „kocham cię”, lub jeszcze „choć się przytulić”. Pewnie próbuje tej metody „na dramat”, bo do tej pory działała. Co działa? Najlepiej wychodzi niewchodzenie w dyskusję, bo wtedy okazuje się, że w sumie nie ma tematu. Opowiadasz raz, s konkretnie i w jasny sposób. Bez względu na to jak błahy wydaje się nam dramat naszego kilkulatka, zawsze warto podchodzić do niego najpoważniej na świecie. Totalnie nieistotne w naszym przekonaniu sytuacje fajnie jest wytłumaczyć tak, jakbyśmy opowiadali o odkryciu nowego kontynentu lub locie w kosmos. Najlepiej działa świadomość, że na podstawie tych „małych zdarzeń” dziecko buduje swoje podejście do spraw „dużych” i „trudnych”. A w dramacie i lamencie nie warto tkwić.
Nie mówię mojemu dziecku: „jak nie przestaniesz, to idziemy do domu”, jeśli nie jestem gotowa pójść do domu natychmiast jeśli nie przestanie. Nie mówię „a teraz tak sobie siedź aż ci przejdzie” po czym podchodzę do niego i go przytulam, gdy mu nie przechodzi. To bez sensu. To kłapanie dziobem. Smyk uczy się jedynie, że można mówić jedno, a robić drugie. No, uczy się jeszcze, że lamentując osiąga się cel. Serio? O to nam chodzi w wychowaniu dziecka?
To co zrobić, gdy syn np. nie chce iść, tupie nogami, krzyczy, dramatyzuje? Poczekać. Najpierw dobrze jest się upewnić, że dziecko nas słyszy i dopiero wtedy mówić cokolwiek konkretnego. Można na przykład powiedzieć, że krzykiem nie osiągnie swojego celu i nie ma możliwości, żebyśmy teraz kupili tę zabawkę. Możemy za to pobawić się w ganianego. Jak tylko się uspokoi. I czekać. Gdy dziecko rozumie, że my rozumiemy, w końcu się uspokaja. Śpieszy Ci się dokądś?
Nie pamiętam czy Zac się tak zachowywał. Czy dramatyzował i tupał nogami. U nas jakoś szybciej przechodził każdy „dramacik”. Może dlatego, że nikt mi się nie wtrącał, nie komentował, nie rozpraszał ani jego, ani mnie? Dostrzegam sporo plusów w moim samodzielnym macierzyństwie, gdy rozkminiam takie sytuacje.
Widziałam i doświadczałam jednak takich scen w wykonaniu innych dzieci. Jedno co mnie uderzyło w większości sytuacji, to brak konsekwencji i strach rodzica. Jak spokój ma w sobie znaleźć maluch, skoro duży człowiek jest pełen lęku i braku pewności siebie?
Skoro rodzic, de facto, nie wie jak chce, żeby było, oprócz tego, że dziecko ma przestać płakać?
Pewnie, że nie chodzi o upajanie się krzyczącymi w spazmach dzieciakami w centrach handlowych czy na ulicach. Czasem w takiej sytuacji też można przeczekać, ale można też wziąć dziecko pod pachę i „pogadać” z nim za rogiem.
I żeby było jasne. Konsekwencja to nie kara. Konsekwencja to bezpieczny port. Dziecko nie poczuje się bezpiecznie ze słowami rodzica, który nie dotrzymuje słowa, który oszukuje, który dokucza i drażni. Dziecko nie wczuje się w sytuację podszytą drwiną i żartami z jego dziecięcej percepcji. Dla niego jego obserwacje są poważne. Takie ma. Innych mieć nie umie. Nawet jeśli wyraża to nieporadnie. Ważne, że wyraża. Gdy łamie „zasady”, można z nim o tym porozmawiać i ustalić wspólnie co robimy.
Wiem. Łatwo się mówi pannie, której syn sam pyta kiedy siądziemy do książek, mówi „słucham”, a nie „co?” i kulturalnie zapytuje pana ochroniarza „dzień dobry, jak mija panu dzień?”.
Zachariasz i ja mamy swój system komunikowania się. Czasem odpinamy wrotki i rozrabiamy jak dwa wariaty, kiedy indziej rozmawiamy bardzo poważnie i nie ma w takiej rozmowie miejsca na niepotrzebne słowa czy żarty. Zdarza mi się podnosić głos, ale też przepraszać. Pewnie dlatego Zac nie ma problemu z przeprosinami, gdy coś przeskrobie mniej lub bardziej „przypadkiem”. Ja nauczyłam się przyznawać do błędów i słabości. Opowiadam mu jak się czuję i dlaczego coś moim zdaniem jest OK, a coś innego nie. Pokazuję mu opcje, daję mu wybór.
Gdybym czuła i wiedziała tyle, co teraz, gdy Zac był malutki, pewnie obserwowałabym go jeszcze bardziej uważnie, słysząc i rozumiejąc jeszcze więcej. Podążałabym jeszcze uważniej za nim i obok zamiast czasem ciągnąć go za sobą. Nie żałuję jednak niczego, bo jakimś cudem, moja intuicja nigdy mnie nie zawiodła i od początku macierzyńskiej drogi dobrze ją słyszałam nie krzywdząc Zachariasza nakazami czy sztucznymi sytuacjami narzuconymi z zewnątrz
Dziś, choć nie chodzimy do szkoły, nosimy skarpetki nie do pary i właśnie po raz kolejny się przeprowadzamy, Zac czuje się bezpieczny i nie boi się wyrażać siebie.
Pyta i odpowiada, a gdy czuje się źle, mówi o tym bez ogródek. Potrafi się z siebie śmiać i żartować w niespodziewanych sytuacjach. Jest konsekwentny w swoich wyborach, ale niedawno zauważyłam też, że potrafi je już weryfikować, zmieniać i argumentować. Konsekwencja jest super. Szczególnie na freestyle’u!
*freestyle – wg. definicji z sieci – Zrobić coś spontanicznie, bez wcześniejszego przygotowania się do tego.
Tadam!
———–
LIVE na Instagramie we wtorek – zapraszamy! ——- >>>> #edukacjadomowa
Nowy tekst w poniedziałek i piątek.
Nowy film na vlogu „Blisko i naprawdę czyli vlog o edukacji domowej” w czwartek.