Co z mową Zachariasza?

16 września 2019

Przeglądam się w dziecku.

16 września 2019

Sposób na fajne życie – można testować do woli.

16 września 2019

Każdemu zdarza się taki dzień, kiedy czuje się po prostu słabszy. Masz tak?

Ja miewam. Np. dziś. Bo się nie wyspałam. Bo kaszlę. Bo przyplątał się katar. Bo mam w rozkładzie jazdy dużo zdarzeń. Bo nie wszystko, co widzę wokół mi się podoba. Bo gdy jestem taka rozkojarzona z niewyspania, to mam wrażenie, że nic nie ogarniam.

Co robić w taki dzień? Jak sobie poradzić, kiedy zamierzałam zrobić wszystko, a wychodzi nic? No cóż, w świetle filozofii, którą zaraz poznasz, najlepiej robić to, co w danej chwili wychodzi nam … najlepiej. Czyli w takim przypadku właśnie … NIC.

Przewrotne? Spróbuj 😉

Zatem to mój pierwszy sposób:

  1. Robię NIC. Kiedy nie ogarniam i nie wiem za co się zabrać, bo chcę za dużo i za szybko, odpuszczam i zwalniam. Zamiast przyspieszać. A żeby nie było to aż takie enigmatycznie kosmiczne, to powiedzmy, że takie „nic nierobienie” może być np. położeniem się na 10-15 minut na podłodze, albo na łóżku, i oddechem – świadomym wdychaniem i wydychaniem powietrza. To „tylko” 10 minut, a będą niczym wieczność. Jeśli masz ze sobą małe dziecko, połóż się z nim. Zwiększ czas biorąc pod uwagę wysoką rozpraszalność (i mniejszą wydajność „nicnierobienia”) w towarzystwie smyka. Jeśli nie dasz się odwieść od swojego planu, zobaczysz, że dziecko, nawet takie początkowo rozbrykane, samo doświadczy uspokojenia, wyrównania oddechu. Oboje poczujecie tę niebywałą przyjemność z bycia sobą. Ze sobą. Niech to będzie takie Wasze wspólne wyzwanie/zadanie/zabawa. Gdy jesteś sama, zamknij oczy, podelektuj się chwilą. Nie tą za chwilę. Tą teraz. Tą, w której bierzesz właśnie ten oddech, robisz właśnie to mrugnięcie powiekami. Tamto było już poprzednim. To za chwilę, jeszcze się nie wydarzyło, jest iluzją. Tak czy inaczej, nawet gdyby Twoja pauza miała trwać dłużej niż 15 minut (bo Ci się spodoba), na pewno się opłaci. Jeśli będzie faktyczną przerwą od wszystkiego.

W ramach praktyk podnoszących na duchu, prym wiedzie kierowanie się zasadami, które są wyryte w sercu.

Pewnie, że najpierw pojawiły się w głowie. Nie zostałyby jednak na długo i pewnie (ja akurat)bym o nich zapomniała, gdybym nie poczuła ich głęboko w swym jestestwie. Ba! Twoim też. Naszym.

2. Żeby coś zmienić trzeba coś zmienić. To jedna z ulubionych sentencji. Nie ma na nią mocnych. A pamiętanie o niej sprawia, że małe gesty czyli małe zmiany mają ogromne efekty i cudowne skutki. Już tak to jest skonstruowane w czasoprzestrzeni, że każda cząsteczka ma znaczenie. Gdy zmienisz ułożenie dwóch przypadkowych, obserwujesz zmiany. Te obserwacje motywują do dalszego działania. Dlatego liczy się każdy, nawet najmniejszy krok.

3. Wszystko zdarza się w najlepszym dla nas czasie. Tak! Tylko tyle i aż tyle. Gdy dociera do Ciebie co to znaczy, myślisz: nie no jasne, to mam sobie po prostu czekać i wszystko się podzieje samo? Czy to takie „będzie co ma być”? No nie! Spójrz z drugiej strony zdarzeń. Gdy nie wychodzi, zwalnia, idzie jak po gruzie lub po prostu nie odnosisz sukcesu, widocznie coś jeszcze ma tej sytuacji dopełnić. Być może czegoś jeszcze masz się nauczyć, coś jeszcze zrozumieć, zobaczyć, kogoś poznać. Dzięki temu, że nie wychodzi teraz, a być może wyjdzie za chwilę, dana sytuacja jest dokładnie taka, jaka być powinna.

4. Każdy ma oczy w innym miejscu, a więc ma inny punkt widzenia. Dokładnie tak! Na jednej głowie mieści się jedna para oczu. Nikt, w tym samym momencie, nie zobaczy tego, co Ty. Skoro każdy widzi co innego, ma więc swoją rację. Ona może być diametralnie różna od Twojej. Odkąd przestałam się sprzeczać z czyimś spojrzeniem, przekonaniami, a nawet relacjonowaniem i postrzeganiem zdarzeń, dużo bardziej harmonijnie mi się żyje. Gdy zorientowałam się, że inaczej postrzegają świat i mają inne zdanie na różne tematy nie tylko tata Zachariasza (bo w sumie poszło o różnice m.in. kulturowe) czy mój partner Carlos (z którym co jakiś czas dynamicznie omawiamy nasze koegzystowanie), ale także … mój ukochany syn – poczułam w czym rzecz. Przecież nie będę się tarmosić z bezwarunkowo kochanym dzieckiem. Jego racja jest OK. A skoro jego racja, czasem bardzo odmienna od mojej, jest do zaakceptowania i nic strasznego mi się nie dzieje żyjąc z tą „akceptacją”, z całą pewnością, zdołam pojąć współistnienie także wielu innych, pozornie wykluczających się racji. Ot co.

Doskonale sprawdzają mi się w życiu codziennym techniki „rozgrzeszające” – zarówno mnie samą, jak i innych, z którymi spędzam czas wolny, pracuję, mijam się na ulicy.

5. Tylko ja odpowiadam za swoje samopoczucie. Niezłe, nieprawdaż? Dla mnie to hit! Uczę tego Zachariasza. Efekty mamy wyśmienite. Sama decyduję jak się czuję, jaki coś ma na mnie wpływ, czy ma jakikolwiek. Dlaczego tak? Otóż, w obliczu mnogości racji, zdarzają się zderzenia racji sprzecznych. Czasem są one bolesne lub nieco więcej czasu zajmuje potrzebne „dotarcie” się. „Rozgrzeszam” zatem tych wszystkich irytujących „patałachów” wokół, bo przecież nie będą decydowali jak mam się czuć. Skoro chcę być zadowolona i szczęśliwa, to ogarniam to we własnych głowie i sercu. I naprawdę nie chodzi o „machnięcie ręką dla świętego spokoju”. Chodzi o poczucie, że skoro mam wpływ jedynie na siebie i swoje działania, to zdecyduję, że czuję się dobrze. Zupełnie przy okazji, okazuje się, że mój „luz”, skupienie na sobie, choć czasem zaskakują lub irytują (bo przecież niektórzy lubią porobić syf i mają takie prawo, w sensie mają prawo lubić. Ich sprawa.), raczej zataczają szersze kręgi i udzielają się innym. Zatem jeśli chcesz poprawić humor komuś obok (a tym samym wywrzeć na niego wpływ), najpierw popraw go sobie.

6. Dlaczego nie? – to jest mistrzostwo świata wśród teorii wychowywania dzieci (i obcowania z osobami o odważnych pomysłach). Jak to zwykle bywa? Dzieciom się chce, a nam nie. Lub chce nam się coś zupełnie innego. Za każdym razem, gdy mój kreatywny synek wpada na kolejny pomysł, zadaję sobie to pytanie. Jeżeli wśród argumentów „przeciwko” nie ma zagrożenia zdrowia lub ewidentnego utrudniania komuś innemu życia, wchodzę w to! Nie mogę inaczej. Mój matczyny kręgosłup nie pozwala mi zignorować pragnienia rozwoju mojego syneczka. I już się nie zastanawiam nad tym czy coś robić czy nie. Rozgrzeszam tym samym moje „frywolne” dziecko. Nie ma rozkminy. Jestem na tak. #yes ️♾

7. „Szklanka zawsze do połowy pełna” czyli syndrom Polyanny. Książki o dziewczynce optymistce czytałam w dzieciństwie i nie pamiętam jak zachowywałam się i myślałam wcześniej. Potem w sumie też nie. Po prostu w pewnym momencie życia odkryłam, że w tamtych opowieściach Polyanna, gdy złamała jedną nogę, autentycznie cieszyła się, że nie dwie i ja mam tak samo. Niezależnie od sytuacji i miejsca. Nie skupiam się na negatywnej stronie. Nie chcę. Nie ma ona dla mnie znaczenia. To bardzo pragmatyczne. Skoro nic nie wynika z biadolenia, to heloooł! Wolę się zajarać tym, co ma znaczenie i czymś, co istnieje. Powtarzam u nas w domu: „cieszmy się tym, co mamy, a nie martwmy tym, czego nie ma”. Nie umiem inaczej. Taka moja natura. „Rozgrzeszam” więc każdy „fakap”.

Są też takie fundamentalne dobra, których nie da się przecenić. Dla niektórych to trudne do opanowania umiejętności, dla innych klucz do udanego życia. Trzy sprawy.

Piękno.Wdzięczność. Miłość.

8. Świat wokół nas jest przepiękny. Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że opowiadając o rzeczach brzydkich, widzę je przed oczami; wąchając smrody (kupka dziecka nie znajduje się w tej kategorii), zatruwam sobie głowę; słuchając i rozmawiając o tragediach i konfliktach, czuję je w sobie. Czuć wtedy ich smutek – ten ładunek jest bardzo ciężki. Gdy skupiam się na przeżyciach radosnych, przyciągam radość. Gdy opowiadam o kreacji i tworzeniu, rodzi się coś nowego – dobro i świeża energia. Nieskażona. Piękna. Nie zgadzając się na to, by ktoś serwował mi marudzenie i narzekanie, wybieram wzrost i przestrzeń na piękną prawdę. Tak, proszę ludzi narzekających w mojej obecności, by przestali. Lub wychodzę. Kiedy sama mam „dołek” i przychodzą do mnie mniej optymistyczne zjawy, słucham i szukam tych jasnych, które wyciągają mnie w stronę światła. Radość i szczęście widzę w jasnych barwach.

9. Dziękuję. Naprawdę. Totalnie wyrażam wdzięczność. Różne rzeczy się zdarzają. Mogłabym się czepiać i dopatrywać chamstwa lub jadu. Tymczasem rejestruję i dziękuję. Dzięki temu, że ktoś lub coś ma miejsce, nawet jeżeli nie czuję się zawsze fenomenalnie szczęśliwa, wiem że to droga do czegoś cudnego. Dlatego nie żałuję, a wyrażam wdzięczność. Często najważniejsze i najcudniejsze sytuacje w naszym życiu dzieją się wskutek innych, niekoniecznie pozytywnych w oczywisty sposób sytuacji. Skoro nie narzekam i nie doszukuję się toksycznej strony życia, to po prostu szczerze doceniam. Bo gdyby nie to, byłabym kimś innym doświadczając czegoś innego. A w moim życiu i z moimi zdarzeniami jest mi bardzo dobrze. Dziękuję.

10. Kocham. A w takim codziennym użyciu – obdarzam życzliwością (czyli miłością). Bo to daje kopa. Bo to ma największą moc. Bo to nie może sytuacji pogorszyć. Bo nawet gdy jest źle, uśmiech i dobre słowo, potrafią zmienić postrzeganie sprawy. Sprawdziłam. Po pierwszych reakcjach zdziwienia, zaskoczenia, podejrzliwości, przychodzi czas na szczodre odwzajemnianie. A to już powoduje najprawdziwsze i nieprzewidywalne cuda.

To mój dekalog, którego punktami żongluję dowolnie, interpretując je odważnie i weryfikując ich możliwości.

Radosna energia i dobre intencje płyną, nieustannie zmieniając potencjał każdego, na kogo drodze staną.

Jeśli czujesz, że masz ochotę na tę interakcję, śmiało meandruj, a nawet zaliczaj rozlewiska, gdy oszołomi Cię zachód słońca nad dziką, a jednak wystarczająco i przepięknie okiełznaną (życia) rzeką.

#lovegangster
———-
Nowy tekst na blogu w pon i śr o 20:00

LIVE na Instagramie we wtorek o 20:00

Nowy film na vlogu w czwartek o 20:00

Leave a comment