Czy dziecko powinno mieć telefon?

13 grudnia 2019

Nasze miejsce na Ziemi

13 grudnia 2019

Boję się jak szlag.

13 grudnia 2019

Mam w sobie lęk.

Jakiś idiotyczny strach przed tym, że jak Ci powiem co naprawdę myślę i co czuję, to … No właśnie co? Pomyślisz, że jestem idiotką? Że już mnie całkiem pogieło w tym samorozwoju? Że fajnie, fajnie, ale może lepiej by było jakbym się jednak skupiła na bardziej popularnych (czytaj „takich jak wszyscy”) metodach m.in. wychowawczych? Przecież już wiem jak bardzo obchodzi mnie, co na mój temat sądzą „życzliwi odbiorcy”.

Ten lęk lub strach już nie nazywa się lękiem lub strachem. Wypieram go. Udaję, że go nie ma. Coraz częściej z sukcesem. Bo mi się nie wpieprza. W moje. W mój życiowy radośnie odważny sznyt. Po mojemu.
Mam 37 lat i mam wrażenie, że mniej więcej odkąd, hmmm… zaczęłam pracować w telewizji, albo kiedy studiowałam, a może kiedy poszłam do szkoły … czyli hmmm… jakby od zawsze … udawałam kogoś innego. Chciałam być kimś, kim nie byłam. Ani trochę. Czułam swoje, a robiłam co innego. Tak jak „wypadało”, jak robili inni albo jak tego ode mnie oczekiwali. Tak, myślę, że wszystkiego po trochę.

Moja Mama mówi, że były inne czasy, że chociaż miewałam własne oryginalne pomysły, wtedy dzieci się raczej dostosowywały.

Ja, choć odgięta, byłam córką mojej mamy i wnuczką mojej babci – kobiet, które choć do dziś uważam za niezłe dziwolągi (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), to jednak takich, które wolały dla świętego spokoju zaprzeczać sobie. Często nieświadomie. Czesto przypisując sobie czyjeś pragnienia lub oczekiwania. Bo tak … hmmmm… wypadało? Bo tak jakoś wychodziło. A potem zdarzyłam się w rodzinie ja, … tak cholernie niezarządzalna. I choć tak bardzo chciałam być jak inni, to na szczęście chciała tego tylko głowa. Serce pozostało wierne swym oryginalnym pieśniom. Dlatego mam dokąd wrócić. Dlatego dziś podchodzę do małej Lidii terapeutycznie. Chetnie ją czytam, bo pisała od 11-go roku życia regularnie. Tak. Serio. Czytam swój własny pamiętnik, który zaczełam pisać 26-go grudnia 1996 roku. 23 lata temu. Niezły szmat czasu. A jakie doświadczenie pisarskie! Ha!

Czytam się i podziwiam tamto mądre, niezawisłe, choć pogubione i niepewne siebie stworzenie sprzed lat. Chcę być taka jak ona. Chcę być tamtą Lidią. Jestem. Bez przerwy, choć z momentami tego nieskutecznego wyparcia, które miało być mą prawdą. A dziś dokładam do tego świadomość. Że to, co czuję, jest OK. I to wystarczy.

Stąd ten strach. Że może jednak nie wystarczy.

Można to oczywiście analizować na wielu poziomach. Dlaczego fajna laska, która nigdy  nie narzekała na brak przyjaciół, na brak zainteresowania ze strony chłopców, która zawsze błyszczała elokwencją, talentami wszelakimi i pomysłami robiącymi wrażenie na innych, wcale nie czuła się taka, hmmm … turbo zajebista? Bo takie były czasy. Takie czasy i takie wychowanie. I taki program. Po coś. Dziękuję.

No i dziękuję też już dziś za te lęki. Bo one tak obezwładniają, że zwariować można. Wiesz, że możesz, że potrafisz. Ba! Czujesz, że chodzi jedynie o wdrukowanie sobie tego przekonania, że jesteś …, że jestem tego warta, a jednak się kopiesz. Z własnym, niemogącym uwierzyć we własną wspaniałość, ja.

Już kiedyś pisałam o lansie. Że jest OK. Że należy doceniać samego siebie. I nie należy się bać. Swojego czucia. Pewnie, że oswajam emocje. Wszystkie. No bo co mam zrobić, skoro są? Strach też oswajam. Ale wolę się już nie bać. Nie boję się zatem.

Mówię „siema ty strachu jeden. Fajnie, że jesteś i mi wyświetlasz tę mą ułomność, ale spylaj już, bo nie jesteś potrzebny. Już wiem. I czuję. Coraz mocniej. I dziekuję ci za motywację. Miło było cię poznać i oswoić. Nara. ”

Jakkolwiek absurdalne ci się to wydaje, gadałam ze sobą i do siebie zawsze. Zawsze widziałam emocje, potrafiłabym je namalować, opisać kolorami, poczuć czyjeś. Dziś, poczuwszy swoje własne, radzę sobie z obcymi. Czasem na własny użytek. Czasem pomagając osobie emocjonującej się. Czującej. Ale odrębnej.

Zac jest odrębny, choć najbliższy mi w swym czuciu. Na pierwszy ogień poszły zatem oczywiście emocje mojego dziecka. Nawet na ten bardziej pierwszy, niż moje własne. Bo dopiero macierzyństwo dało bana na rozpieprzanie mojej własnej weny, dobrej aury, energii, która obdarza świat dobrem bez pytania. Macierzyństwo zmotywowało mnie do znalezienia siebie w mej autentyczności. I w dobru takim, że płakać chce mi się ze wzruszenia na myśl samą. Tak. Odkąd pamiętam. Odkąd zaczęłam świadomie rozkminiać, zawsze dochodziłam do tego jednego wniosku, bez względu na czas i okoliczności. Zawsze wiedziałam, że jestem i czułam się dobra. A to dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Jakby czułam (bo przecież nie wiedziałam), że to dobro, to jedyna droga. Jedyna słuszna. A ta słuszność jest prawa i jedyna możliwa. Że bez niej się uduszę. A oddycham.

Więc o co ten strach? Wiem i nie wiem jednocześnie.

Bo od 15-tu lat pracuję w mediach, a one nie czują. One liczą, kalkulują, nakładają maski. A ja je zdzieram. Z siebie i innych. Dużych i małych. To niewygodne społecznie. Tym bardziej medialnie. Zdzierać maski? No way bejbe! Wychowała mnie mama. I tata, którego nie było, choć niby był. I trener piłki ręcznej miał spory wpływ. I pani od polskiego. Bo zawsze pisałam, więc tworzyłam relacje z polonistkami jako ta nadaktywna. A potem liceum mnie wychowało. Pod wieloma względami. Dało mi podstawy bycia i pozwoliło się czuć dobrze ze sobą, choć wtedy tego nie doceniałam, ani nie wiedziałam. Że umiem. A potem, i to pamiętam najwyraźniej, wychowała mnie telewizja. I ludzie, którym rozwalałam system, ale nie dawałam się okiełznać. A oni chcieli. I ja chciałam. Ale nie umiałam za nic. Bo serca nie da się zawrócić. Ono jest czyste i wie swoje. Możesz je poznać. Możesz nauczyć się sobie radzić. Ale go nie zawrócisz. I bardzo dobrze. Bo kiedy już to poczujesz, zyskasz narzędzie, na którym zawsze możesz polegać. W każdej sytuacji. Wielokrotnie wybierałam rozum, bardzo rozumnie, a serce odrzucałam mówiąc, że to pierdoły. Nie umiałam usiąść, ani zapalić świeczki dla miłej atmosfery. I choć nigdy nie byłam głucha na innych, to byłam kompletnie głucha na siebie.

I pewnie stąd jest ten strach. Nie nauczyłam się jeszcze naprawdę słyszeć siebie. A przecież warto mnie słyszeć. Czujesz jak przekonuję samą siebie? Zabawne i straszne jednocześnie. Wiem, że wiele z Was tak miewa. Wiem, że też widzicie tę nową drogę, która otwiera się przed nowymi pokoleniami. I wiem, że boicie się jej jak jasny szlag. Tymczasem oswajając strach, można to nowe i nieznane poznać, przekuć na swoje. Poza tym oswajając strach, czujesz niebywałe rzeczy, a percepcja wymaga stępiania, bo nie pasuje.
Ja nie pasuję. Chyba tego się boję. I wtedy przypominam sobie czym zbajerował mnie kiedyś ojciec Zachariasza, podczas pierwszego ever spotkania w pociągu. Bo nie ma przypadków i te moje fińskie przygody i Zaczek, który szamani „jak stary” swoją prawdziwością, to kontynuacja tego czucia z lat odległych bardzo. Zatem co to za bajer był, który tak dobitnie zostawił ślad w moim życiu? Proszszszsz…

Nawet najgenialniejsza idea, bez działania, prowadzi jedynie do iluzji.

Oryginalnie brzmiało to „Ideation without execution leads to nothing else but delusion” i powiedział to Robin Sharma. I od tamtej pory „beng!”. Robię. Różne są te okresy aktywności, ale nie mam złudzeń, że moje działanie zrobi robotę. Taką, jakiej de facto potrzebuję. Takiej, jakiej nikt inny nie zrobi.

A gdy dziś przychodzi ten cykor przed odkryciem się i powiedzeniem Wam, że w życiu można wszystko, że życie to bajka i wszystko zdarza się w najlepszym dla nas czasie, to biorę głęboki oddech i Wam to, niniejszym mówię (zapewne niektórym po raz kolejny).

Leave a comment